26 grudnia 2021

Echo przyszłych wypadków – dojrzalsza kontynuacja genialnej historii, czyli fantastyka w najlepszym możliwym wydaniu

Rozsadziło mi mózg (już drugi raz!), gdy sięgnęłam po kolejny tom Trylogii Licaniusa. I niczego nie żałuję!


Nie wszystko jednak było takie piękne i kolorowe od początku. Książka z racji, że jest kolejną kobyłą (wersja ebookowa ma 1037 stron, natomiast fizyczna 889), rozkręcała się dość długo. W sumie podobnie, jak Cień utraconego świata. Akcja zaczęła nabierać tempa po około trzystu stronach, co, wydaje mi się, wpisane jest w tego typu długie i bardzo złożone dzieła. Tutaj wręcz trzeba było podłożyć pewne podwaliny pod powoli rozpędzające się wydarzenia, by w momencie, gdy ruszą z kopyta, człowiek był w stanie połapać się w tym, co się dzieje. Nadal jednak jest to dość zniechęcające dla osób, które zwyczajnie nie lubią tak długo czekać. I wcale się im nie dziwię. Sama czasami dostaję nerwicy, gdy trzeba się przedzierać przez morze stron, by w końcu nudne i żmudne pierdolololo zamieniło się w wybuchy, zgony czy inne pościgi. 

Mimo wszystko, warto było czekać. Warto było czasami zaciskać zęby. Warto też było odłożyć Echo na chwilę, by przeczytać w międzyczasie coś innego (zaliczyłam Malowanego człowieka i było to TAKIE DOBRE), by potem móc wrócić do tej niesamowicie złożonej historii.

Echo przyszłych wypadków jest naprawdę świetną kontynuacją poprzedniego tomu. Miałam dość spore oczekiwania względem Islingtona i szczerze mogę powiedzieć, że im sprostał. Tym razem też rozumiałam zdecydowanie więcej. Mimo iż pierwszą część trylogii czytałam w lipcu, byłam zaskoczona faktem, że im dalej brnęłam w tekst, tym więcej szczegółów do mnie wracało. A nawet lepiej – w końcu docierał do mnie głębszy sens co niektórych wydarzeń. Autorowi muszę przyznać jedno – jest mistrzem tworzenia i snucia skomplikowanych wątków, które pierwotnie przekazują jedno, by finalnie pokierować czytelnika jeszcze gdzieś indziej. A teraz też wiem, że to, co przeczytałam, będzie prowadziło do jeszcze innych rzeczy, których zakończenia najpewniej będą zgoła różne od tego, co sobie uroiłam pod kopułą. 

Jak w poprzedniej części, tutaj również śledzimy losy tych samych postaci. Prócz Wirra, Daviana czy Ashy, na dokładkę dostajemy jeszcze Ceadena, który, choć nie wydawał się wcześniej nikim ważnym, okazał się bodaj najistotniejszą figurą na tej szachownicy. Rozdziały jemu poświęcone są z początku bardzo niejasne i mocno zagadkowe. Śmiało stwierdzam, że w czytanych fragmentach rozumiałam dokładnie tyle, ile Ceaden, czyli niewiele. Stopniowo jednak składałam wszystko do kupy razem z nim, a wtedy docierał do mnie ogrom tego wszystkiego. Ogrom opisywanej historii, ogrom wydarzeń i wagę bohaterów, przynajmniej tych niektórych. 

Drugi tom jest poważniejszy w odbiorze. Postacie, choć nadal młode, są zdecydowanie dojrzalsze. Widać, że wszystko to, co miało miejsce w Cieniu utraconego świata, pozostawiło za sobą daleko idące konsekwencje. Najbardziej zaskoczyło mnie, jak bardzo brutalnie zrobiło się w pewnym momencie. Autor nie próżnował i dość obrazowo opisywał sceny, które przyprawiały mnie wręcz o dreszcze. Przez kilkadziesiąt stron czytałam o śmierci, o rozrywanych ciałach, o niewyobrażalnym cierpieniu, trwodze... I to było naprawdę dobre, mocne. Trylogia Licaniusa nagle przestała być po prostu heroiczną opowieścią o walce dobra ze złem, bo taki przekaz jednak bił z pierwszego tomu. Całość nabrała nagle ciemnych, krwistych barw. Przepełnił ją odór wylewającego się zewsząd zła, zalała kakofonia dźwięków, rozdzierający krzyk umierających... 

Echo przyszłych wypadków wbiło mnie w fotel, a końcówka, która jest jednym wielkim cliffhangerem, sprawiła, że tym bardziej przebieram nogami w oczekiwaniu na ostatnim tom. Mam nadzieję, że już w styczniu Fabryka Słów ogłosi datę wydania Blasku ostatecznego kresu i że nie będę musiała na wieńczący historię tom czekać zbyt długo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Na blogu korzystam z zewnętrznego systemu komentarzy Disqus. Więcej na ten temat znajdziesz w Polityce Prywatności Bloga.