26 lutego 2021

Opowieść o miłości, która przetrwa wszystko. "Księga Czarownic" - recenzja


,,Szukałem cię od urodzenia...(...) A odkąd cię znalazłem, przez cały czas czułem cię w ramionach, słyszałem wspólne bicie naszych serc. Strasznie byłoby umrzeć, nie wiedząc, co znaczy naprawdę kochać...”


Trafiłam na Księgę Czarownic całkiem przypadkiem. W sumie mogłabym w ten sposób zaczynać każdy wpis, bo zwykle moje czytelnicze przygody są dziełem zrządzenia Losu. Niemniej, pewnego dnia zabrałam się za typowo matkowe obowiązki i aby sobie umilić ten czas, zajrzałam do oferty serialowej HBO. Z racji, że jestem miłośniczką wszystkiego, co związane z magią i czarownicami, spośród propozycji od stacji wybrałam Księgę Czarownic. Pierwszy sezon pochłonęłam w jeden dzień i miałam po tym takiego kaca serialowego, że czym prędzej zaczęłam grzebać w Internecie na temat książek, dzięki którym ta adaptacja powstała. No i wtedy się zaczęło...

 

It begins with absence and desire

It begins with blood and fear

It begins with a discovery of witches

 

Powyższy cytat zdecydowanie nabiera pełni mocy po angielsku. Choć, co jak co, polska wersja nie odstaje aż tak bardzo. Niemniej, jako psychofanka zasady ,,wszystko brzmi lepiej po angielsku, nie licząc przekleństw, zostawię ten wstęp do Księgi Czarownic w oryginale. 

~*~

Diana Bishop jest doktorem nauk historycznych, a jej specjalizacją są teksty traktujące o alchemii. Wiedzie ona spokojnie, przynajmniej z pozoru, życie i powoli, acz sukcesywnie pnie się po szczebelkach naukowej kariery. Ma głęboki dar do przekazywania wiedzy i opowiadania o niezrozumiałych i dawnych tekstachPotrafi tchnąć życie w przeszłość i ukazać czytelnikowi czy słuchaczowi tamtejsze realia, choć przecież sama zna je tylko z ksiąg. Diana, prócz bycia kobietą świetnie wykształconą, jest również czarownicą. Nie lubi jednak tej części siebie i nie korzysta z daru, który na ten moment wydaje jej się prawdziwym przekleństwem. Magia oznacza dla niej jedno  bolesną przeszłość i stratę rodziców, z którą nigdy się nie pogodziła.  

Gdy pewnego razu, podczas kolejnego dnia pracy w Bibliotece Bodlejańskiej, zamawia manuskrypt Ashmole'a 782, który wywraca jej wcześniej poukładane życie do góry nogami przechodzi diametralną zmianę, choć do pewnego momentu nie jest jeszcze tego świadoma. Księga, która miała pomóc w jej kolejnych badaniach naukowych, okazała się nie tylko od dawien dawna zagubionym grimuarem w pewien sposób związanym właśnie z Dianą. Nikt nie przypuszczał, że tamten z pozoru zwyczajny dzień zmieni wszystko i w życiu doktor Bishop pojawi się pewien mężczyzna oraz seria bardzo (nie)fortunnych zdarzeń.

Matthew Clairmont  tajemniczy profesor biochemii jest osobą budzącą respekt i poważanie wśród oksfordzkiej kadry nauczycielskiej. Natomiast w środowisku ma niezbyt przychylną opinię jeśli chodzi o relacje z kobietami. Prócz tego niewiele o nim wiadomo. Niemniej, to wcale nie zraziło Diany, kiedy przyszło jej poznać Clairmonta. Pomimo ostrzeżeń i początkowej niechęci (w końcu Matthew to wampir!) stopniowo zagłębia się w relację z mężczyzną. Żadne z nich nie jest świadome faktu, że są połączeni nićmi Losu i mają do spełnienia bardzo ważne zadanie. Pierwotnie Matthew chciał jedynie odzyskać manuskrypt, który ukazał się pierwszy raz od dawna tylko Dianie. Szybko jednak jego pragnienie znalezienia książki zostało przyćmione osobą kobiety. Tajemnicza czarownica, która najbardziej na świecie bała się magii, zaczęła go pociągać bardziej, niż wszystko inne. 

~*~

Powiem szczerze, że jakkolwiek miłość niemal od pierwszego wejrzenia jest tematem oklepanym i spranym jak moje ulubione spodnie, tak tę wersję kupiłam od razu. Świat wykreowany przez Harkness jest niesamowicie spójny, a bohaterowie (nie tylko Matthew czy Diana) namacalnie żywi. Każde z nich ma swój własny charakter, nie znajdziemy tam pustych kalek różniących się od siebie zaledwie wyglądem. Opis Oksfordu, w którym to rozgrywa się część akcji, sprawia, że niemal czuję, jak razem z Dianą przechadzam się uliczkami i przemykam pomiędzy jej mieszkaniem a Biblioteką Bodlejańską. Gdyby nie pandemia i trudności z wybywaniem z kraju, w te pędy leciałabym do Wielkiej Brytanii. Podobnie jest z Francją i zamkiem Sept-Tours. Czy wspominałam już, że opisy autorki pozwalają poczuć cząstką duszy miejsca, o których jest mowa

A ta chemia między bohaterami! Och! Jestem pełna zachwytu i momentami niemal zazdrościłam Dianie możliwości obcowania z Matthew. Ich relacja, jakkolwiek niezbyt długa, rozwijała się logicznie, przez co zgrabnie przeszli od punktu ,,nieznajomi i niemal wrogowie do ,,jesteś miłością mojego życia. Dzięki temu, iż Diana przez większość swojego życia trzymała się z dala od magii i kowenów, nie nabyła tej zwyczajowej u czarownic niechęci do innych ras. A jej ciekawość historyczki pomogła jej zgłębić i zrozumieć wampira, który stał się jej przyjacielem, obrońcą, a potem sensem życia (z wzajemnością!). Nie żeby Diana potrzebowała ochrony. Jakkolwiek wpadała w tarapaty, tak nie była typową panienką, którą trzeba wybawiać z każdej opresji. Jej waleczne usposobienie i niesamowita wewnętrzna siła pchały ją do przodu, a uczucie do Clairmonta pomagało jej przezwyciężać słabości. 

Miłym zaskoczeniem była kreacja wampirów. Nie znajdziemy w Księdze Czarownic słodkich świecących się istot o rozmarzonych oczach, których największym problemem jest zła fryzura. Tutejsi krwiopijcy są groźni, szalenie niebezpieczni i spragnieni krwi. Posiadają ogromną moc, błyskotliwe umysły i ogrom sekretów. Urzekło mnie to, jakkolwiek kogoś może urzec fakt, że ponad tysiącletnia kreatura może jednym ruchem urwać mi głowę i nawet się przy tym nie spocić. Cóż, każdemu jego porno, prawda? 

~*~

Deborah Harkness stworzyła świat pełen sprzeczności, w którym miłość i nienawiść są głównymi siłami napędowymi. W którym pragnienie i krew hipnotyzują, wiążą i ogłupiają słabsze umysły. I w którym dwie sprzeczności stanowią harmonijną jedność

Księga Czarownic to pierwszy tom Trylogii Wszystkich Dusz, który wciąga od samego początku i trzyma w ogromnym, momentami niemal niemożliwym do wytrzymania napięciu. Moje pierwsze zetknięcie z trylogią było gwałtowne. W niecałe 5 dni przeczytałam te ponad 2 tysiące stron i długo nie mogłam się zebrać w sobie, by zacząć czytać coś innego. Teraz jestem po kolejnym czytaniu, które sprawiło mi ogromną, jeśli nie jeszcze większą przyjemność. Razem z bohaterami na zmianę śmiałam się, płakałam i bardzo silnie przeżywałam ich rozterki oraz radości. A Matthew wraz z Dianą stali się dla mnie bardzo ważni i póki mi pamięć nie padnie, będę trzymała ich w głowie oraz sercu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Na blogu korzystam z zewnętrznego systemu komentarzy Disqus. Więcej na ten temat znajdziesz w Polityce Prywatności Bloga.