Wyobraźcie sobie stolik, przy którym siedzi – tak „na oko” – piętnastu polskich autorów. Na blacie stoi mały kartonik z napisem „faworyci”. Nagle podchodzi kelner i jednemu z nich wręcza żółtą kartkę. Niestety tą osobą jest Izabela Frączyk, po której książki naprawdę lubiłam kiedyś sięgać, ale niestety „Spełniony sen” okazał się kolejną pisarską gafą.
Główna bohaterka Beata postanawia wyjechać do starej ciotki, mieszkającej w Częstochowie, i rozpocząć tam nowe życie. W wyniku jednego przypadkowego postoju na stacji benzynowej zawiera znajomości, które niedługo potem – gdy okazuje się, że ciotka Ruta jest kompletnie nie do zniesienia, a ona sama zapomniała zabrać portfela - owocują nową pracą. Zamiast Częstochowy – mała wieś na Śląsku, a zamiast wymarzonych zmian w życiu – nowe sny. Mówi się, że pierwsza noc w nowym miejscu jest najważniejsza i że wyśniona wówczas historia musi się spełnić. Czy Beacie uda się to potwierdzić?
Miało być zabawnie.
Miało być romantycznie.
Miało być wciągająco, lekko i… po prostu dobrze.

Niestety to tylko pierwsze wrażenie. Coś w stylu książki z piękną okładką, która kusi na półce i cieszy oko, ale potem okazuje się bezwartościowa. Ot, kolejna obyczajówka o kobiecie, która rzuca wszystko i zmienia życie. Przewidywalna, bez żadnych wielkich zmian w tempie akcji i zaskoczeń w fabule. Nie wspominając, że czytelnik towarzyszy Beacie nawet w błahych momentach życia jak wstanie, zrobienie śniadania i w końcu zjedzenie go.
Niestety jesienna premiera Izabeli Frączyk zdecydowanie nie była moim spełnieniem snu. Koszmarem też nie, jednak wolę, gdy marzenia senne są barwniejsze i przyjemniejsze. Nie polecam lektury, skoro na rynku jest tyle znacznie ciekawszych pozycji.
Tekst został również opublikowany na portalu DużeKa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na blogu korzystam z zewnętrznego systemu komentarzy Disqus. Więcej na ten temat znajdziesz w Polityce Prywatności Bloga.