11 lipca 2021

Cień utraconego świata – mnogość nieokreślonych wątków zamknięta na blisko tysiącu stronach

 

Na początku było po prostu poprawnie, natomiast po około trzystu stronach... zatraciłam się w tej historii na dobre.


Cień utraconego świata jest naprawdę obszernym tomiszczem, który, nie ukrywam, odrobinę przeraził mnie swoim rozmiarem. Spojrzałam na tę kobyłkę, wzięłam ją w ręce i zaczęłam wertować. Podejrzewam, że wiele osób w ten sposób wita się z nową książką. Jest to swoiste wkraczanie na nieznane tereny i pobieżne szacowanie swych sił. Bywa to również zniechęcające, aczkolwiek w przypadku tego debiutu Jamesa Islingtona pierwsze doświadczenie było z grubsza pozytywne.

Przede wszystkim zachwyciła mnie przepięknie wykonana oraz nadrukowana mapa. Jestem sroką w przypadku map. Jedni lecą na świecidełka, a ja na mapy w książkach. Kolejna rzecz, która mi się podobała – ilustracje co kilkadziesiąt stron. Fabryka Słów ma to do siebie, że dopieszcza wydawane przez siebie książki. I tym razem nie jest inaczej. Doskonałe, mroczne oraz bardzo klimatyczne arty dodawały smaczku całej historii.

Bohaterów jest kilku i jakkolwiek w teorii jest ten jeden główny, tak dla mnie wątki Ashy były najciekawsze. Ale od początku...

Najpierw poznajemy perspektywę Daviana – chłopaka, który bardzo próbuje korzystać z Esencji (moc magiczna), tak jak inni Obdarzeni (magowie), jednakże pomimo zapoznania się z teorią oraz niezliczonymi ćwiczeniami, nie jest w stanie wykrzesać z siebie nawet odrobiny tejże. Obok Daviana jest Wirr – osobnik, który radzi sobie z Esencją naprawdę nieźle. Jest też najlepszym przyjacielem Daviana, o którym wiemy przez dłuuuuuuuugie kilkaset stron naprawdę niewiele. Irytowało mnie to czasami, ponieważ Islington przedstawił Wirra jako w teorii klarowną postać, ale... wcale nie? Czuć było od początku, że coś tu śmierdzi, lecz nie wiedziałam, gdzie oraz co dokładnie tak trąciło. Zostawmy jednak Wirra na rzecz Ashy – przyjaciółki wcześniejszej dwójki i dziewczyny, w której odrobinę buja się Davian. Dopóki magiczne trio trzyma się razem, o Ashy dowiadujemy się... w sumie nic. Wszystko jednak nabiera tempa w momencie, gdy drogi nastolatków rozbiegają się w różnych kierunkach.

Postacie, jakkolwiek młode, o dziwo mnie od siebie nie odrzuciły. Pod tym względem mam pewne wymagania. Jako wieloletnia fanka prozy Davida Eddingsa oraz jego dwóch najlepszych pięcioksięgów Belgariady i Malloreonu, wiem czego oczekuję po bohaterach, którzy nie mają za sobą wielu lat bojów, znojów, trudów i dostawania po tyłku. A oczekuję swoistej naiwności, prostoty, aczkolwiek nie głupoty oraz dwóch lewych rąk. W końcu praktycznie każde generyczne fantasy jest osadzone w settingu à la średniowiecznym (pi razy drzwi – XII/XII wiek), toteż okej, młodsze postacie mogą mieć trochę więcej oleju w głowie, ale też bez przesady. W Cieniu utraconego świata, na mój gust, wszystko to zostało wyważone naprawdę nieźle.

A co do samej historii – nie zliczę, ile razy miałam swoisty mindfuck. Gdy już myślałam, że akcja A prowadzi do wniosku B, okazywało się, że moje założenia nawet nie leżały obok tego, co Islington sobie wymyślił. Dzięki czemu, gdy już wpadłam w rytm, nie nudziłam się w trakcie czytania ani trochę. Po czasie wychodziło, że zupełnie źle oceniałam pewne postacie, a pozostałych nie doceniałam wcale.

Świat przedstawiony w książce jest bardzo złożony, a kreacja magii, czy tutaj Esencji, bardzo przypadła mi do gustu. Mogłoby się wydawać, że możliwość władania magią jest czymś, co wynosi postacie wyżej. Nic bardziej mylnego. W Cieniu spotykamy się na każdym kroku z prześladowaniami, koniecznością ukrywania się, obawą ze strony niemagicznych osób. Ścieramy się z okrucieństwem, wyrachowaniem oraz zazdrością. Islington w swojej debiutanckiej powieści odmalował paletę ludzkich ułomności przez co, jakkolwiek jest to książka fantastyczna, zewsząd wyzierały realizm oraz ten brud i trudy życia.

Te blisko tysiąc stron sprawiło, że w mojej głowie powstał dość mocny mętlik oraz zrodziło się bardzo, bardzo wiele pytań. Cień utraconego świata udowodnił mi, że nie ma rzeczy z góry oczywistych. Że ocenianie po okładce jest najgorszym, co mogę zrobić, a pierwsze wrażenie często jest niewspółmierne z tym, co dostajemy potem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Na blogu korzystam z zewnętrznego systemu komentarzy Disqus. Więcej na ten temat znajdziesz w Polityce Prywatności Bloga.