Było chwiejnie, czasami bardzo nierówno, lecz koniec końców – satysfakcjonująco.
Głównymi problemami, według mnie, w przypadku tak opasłych serii jest ich wielowątkowość i umiejętny sposób prowadzenia tychże. Rzecz jasna, nie zawsze stanowi to realną trudność, jednakże czasami niepotrzebnie gmatwa sprawy, które w gruncie rzeczy są proste. Mogę się tylko domyślać dlaczego autor postanowił rozbić tę historię na tyle elementów. Tak czy siak, podczas czytania Blasku ostatecznego kresu spędziłam wiele przyjemnych godzin. Niestety jednak, jak w przypadku pierwszego czy drugiego tomu, wszystko zazębiało się sensowniej (przynajmniej dla mnie), tak tutaj, mimo iż uważam się za obytą z podobnymi powieściami, miałam problem, by załapać, o co chodzi. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron.
Możliwym jest, że to z powodu lawirowania pomiędzy czasami. Dosłownie. Kilka wątków rozgrywa się w teraźniejszości, kolejne zaś przeskakują pomiędzy przeszłością, a potencjalną przyszłością i próbami zmiany tejże. Dostajemy nawet przestrzeń "pomiędzy", do której trafiają ludzie z różnych epok. Mój mózg robił w takich momentach "Cooooo?!", aż musiałam na chwilę odrywać się od lektury, żeby sobie wszystko poukładać. Potem jednak, im dalej w las, tym szybciej przyjmowałam te zmiany i różne perspektywy. Na koniec stwierdziłam, że miało to sens. Choć mogło być ułatwione przez Islingtona chociażby adnotacjami przy rozdziałach, które wychodziły poza książkową teraźniejszość.
To jednak mały pikuś przy genialnym character developmencie. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak skrupulatnie zostało to wszystko przemyślane i dobrze rozpisane. Każda z postaci przeszła ogromną przemianę w trakcie tej przygody. Nieraz zdarzyło mi się uronić kilka łez, nie tylko smutku ale również i wzruszenia z powodu emocji, które aktualnie przeżywali. Tak jak w poprzedniej recenzji ujęłam, Ceaden stał się moim oczkiem w głowie i z wypiekami na twarzy czytałam rozdziały tylko jemu poświęcone. Im bardziej wchodziłam w jego głowę, w jego wspomnienia, w jego życie, tym bardziej mu współczułam. Żałowałam, że nie byłam w stanie pomóc mu dźwigać tego ciężaru, który spoczął na jego barkach. I to był trochę ten moment, gdy szczerze nie lubiłam Jamesa Islingtona za to, że wymyślił dla tej postaci taką historię.
Co trzeba przyznać, autor w ciekawy sposób do swojej książki wplótł rozważania egzystencjonalno-etyczno-religijne. Nadało to temu tomowi głębi i sprawiło, że sama zaczęłam kwestionować przedstawiane tam dobro oraz zło. I czy naprawdę ta szara strefa jest tym, w czym my się obracamy na co dzień. I czy faktycznie powinna ona w ogóle istnieć. Z drugiej zaś strony nie wszystko możemy potraktować zero-jedynkowo. Chociażby działania osób, które nie dopuszczają do swojej wizji świata różnorodności... Czy nie brzmi to aż za bardzo znajomo? Czy nie rodzi się wtedy chęć buntu w tych, którzy na życie patrzą inaczej?
Szczerze mówiąc, uwielbiam snuć tego typu rozważania i Blask ostatecznego kresu sprawił, że mojej głowie pojawiło się co najmniej drugie tyle pytań, na której najpewniej nie znajdę nigdy odpowiedzi. Ale nie zamierzam zaprzestać poszukiwania tychże, a o to chyba chodzi, prawda? By nigdy nie przestawać. Tak jak nie przestały postacie z tej książki. Do końca szukali, do końca kwestionowali i do końca byli sobą.
Jest mi smutno, a zarazem przepełnia mnie szczęście, że moja przygoda z tą historią dobiegła końca. Czuję, że za jakiś czas znowu usiądę do tej trylogii, by przypomnieć sobie zawiłą, bardzo wyboistą i niekiedy okrutną drogę, jaką przeszli Asha, Wirr, Davian oraz Ceaden.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na blogu korzystam z zewnętrznego systemu komentarzy Disqus. Więcej na ten temat znajdziesz w Polityce Prywatności Bloga.